Wszystko się da...
- Marek Magiera

- 34 minuty temu
- 3 minut(y) czytania

2025-11-17
Dzisiaj będzie trochę osobiście, napisałem zresztą o tym na moim FB, ale tam nie wszyscy mają możliwość przeczytania, ale z komentarzy tam właśnie uznałem, że warto to skopiować też tutaj zaznaczając, że to już ostatnia pisanka dotycząca moich rowerowych przygód informująca o kolejnych pokonanych kilometrach, oczywiście dalej będę sobie jeździł, ale już świata o tym nie będę informował, raczej tylko ciekawostkowo, kiedy zobaczę coś interesującego z wysokości siodełka rowerowego. A z tego miejsca naprawdę widać więcej…
Moim cichym planem było pokonanie 10 tysięcy kilometrów w rok, od stycznia do grudnia, próbowałem wiele razy, udało się dopiero w tym roku. Paradoks sytuacji polega na tym, że akurat w tym roku tego nie planowałem, ale chyba znalazłem odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat teraz się udało, mimo że pracy mam porównywalnie dużo albo może nawet minimalnie więcej, ale – tu drugi paradoks – mam też zdecydowanie więcej czasu dla siebie…
Wystarczyła jedna rzecz. Nie chcę tutaj nikogo moralizować, niech każdy sobie robi jak uważa i chce, piszę na bazie swoich doświadczeń, może ktoś skorzysta. Mianowicie ponad dwa lata temu kompletnie odstawiłem alkohol, nie piję „nawet” jednego zimnego piwka po ciężkim treningu – nic, zero! Nawet nie używam tych bezalkoholowych zamienników. Krzywdy nie ma żadnej. Na imprezy na których muszę być, jak chodziłem tak chodzę dalej, kiedyś wydawało mi się, że w towarzystwie nie wypada odmówić, dzisiaj wiem, że można i nic wielkiego się z tego tytułu nie dzieje…
Lepiej śpię, mam więcej siły, zaczynam dzień dość wcześnie, zdarza się że do południa mam wszystko ogarnięte i spokojnie mogę iść na rower, albo zacząć dzień od przejażdżki – nie zliczę sytuacji, kiedy wracałem do domu po stukilometrowej wycieczce, a Magda z Maćkiem jeszcze się przewracali w łóżkach z boku na bok. No i w sumie tak to 10 tysięcy kilometrów się uzbierało…
Jakiś czas temu podczas zawodowego wypadu na jedną z imprez spotkałem Maję Włoszczowską i zapytałem jej, czy wynik 10 tysięcy kilometrów na rowerze w rok dla kogoś kto amatorsko jeździ na rowerze i skończył jakiś czas temu 50 lat to dobry wynik? Majka powiedziała, że znakomity! I dodała, że odkąd przestała regularnie trenować, to dychy w rok chyba nie zrobiła…
W poprzednich latach „zapinałem się” na tę dyszkę i się nie udawało. Raz było blisko – ponad dziewięć i pół tysiąca, ale summa summarum dychy nie było. Teraz się udało! Informowałem tutaj o moich kilometrowych podbojach za namową koleżanki, która jest psychologiem i pracuje na co dzień też ze sportowcami. – Pisz i się nie przejmuj, że ktoś się będzie z tego śmiał. Zobaczysz, że znajdą się też ludzie, którzy czasami zapytają jak ci idzie i czy jesteś blisko rekordu. Ich będzie niewielu, ale będą. Zobaczysz jakie to motywujące…
Wszystko okazało się prawdą…
W piątek przed meczem z Holandią poszedłem na gravelovą wycieczkę po okolicy. Zimno, niefajnie, zaczęło się chmurzyć. Tak od niechcenia przejechałem 62 kilometry. Do domu wróciłem trochę zmarznięty i mega… zadowolony. I pomyślałem, że to wszystko napiszę, bo nic mnie to nie kosztuje, pewnie wiele osób będzie się z tego śmiało, ale kto wie, może znajdzie się ktoś, kto spróbuje doświadczyć czegoś podobnego w ramach – jak to często powtarzałem – mojej „roweroterapii”…
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i informuję, że mam plan na przyszły rok kalendarzowy. Mianowicie zamierzam dalej sobie jeździć, ile przejadę, to przejadę, wszystko zostawię dla siebie…
Marek Magiera



Komentarze