top of page
Zdjęcie autoraMarek Magiera

Talent, pasja i marzenia

2012-07-09


To było coś fantastycznego, coś co daleko wybiega poza dawno przyjęte normy i ewidentnie ociera się o strefę niezauważalną dla ludzkiego oka, gdzie zamiast racjonalnego podejścia do rzeczy i pojmowania szeroko pojętej rzeczywistości, zaczynają się marzenia. To była siatkówka z innego świata, nieosiągalna w żaden sposób dla kogoś, kto nie ma marzeń, albo nie potrafi marzyć. Tak jak reprezentacja Polski w Sofii może zagrać jedynie zespół złożony z wolnych, utalentowanych ludzi, którzy swój wielki talent, pasję i chęć odniesienia zwycięstwa połączyli z marzeniami i ogromnym codziennym wysiłkiem na treningowych zajęciach. Brawo panowie! To było to! Cały czas do przodu, cały czas w ataku, do końca, do ostatniej akcji, piłki, punktu, do zwycięstwa!

Kiedy wygrywa się turniej i zawiesza na piersi złoty medal nie ma co rozkładać na czynniki pierwsze tego wszystkiego co wydarzyło się „po drodze”. A trzeba przyznać, że działo się, i to od pierwszego meczu z Brazylią. Właśnie... Brazylia, mistrz świata. Kuba, wicemistrz. USA, mistrz olimpijski. Ich wszystkich mamy na „rozkładzie” i to do tego w jakim stylu! Nie wiem, może nie będą to odpowiednie słowa na okoliczność, ale jakoś nic innego nie przychodzi mi do głowy, a siedzi mi w niej ulubione powiedzenie Wojciecha Kowalczyka, który przy każdym piłkarskim meczu reprezentacji Hiszpanii mówi o – tu cytat – „klepaniu baranów”. No i my, w Sofii, tak sobie po kolei klepaliśmy wszystkich, od Brazylii, przez Kubę, Bułgarię, aż po USA.

Siadając do komputera i przeglądają pocztę, natchnąłem się na FB na wpis Łukasza Kruka, który podzielił się swoją refleksją na temat wydarzeń w Sofii: kiedy w 1998 zaczynaliśmy LŚ i generalnie wszyscy nas tłukli nikt nie wierzył, że kiedyś tę imprezę wygramy..... dziś bawimy się w finale ze wszystkimi i dokładamy do kolekcji kolejny niezdobyty tytuł. Szacun Panowie...”.

No, to tak szczerze... Kto pamięta Łukasza z występów w reprezentacji? Przyznam, że Łukasz tym wpisem mnie w pewnym sensie natchnął do nieco głębszej analizy tego, co wydarzyło się w naszej siatkówce. Nie wiem, czy podzielicie mój pogląd, ale wydaje mi się, że złoty medal wywalczony w Sofii musimy potraktować w sposób szczególny. Oczywiście chciałbym, aby był on początkiem naszej absolutnej dominacji na światowych boiskach, tym bardziej, że już niedługo czekają nas przecież Igrzyska Olimpijskie, a w niedalekiej przyszłości także mistrzostwa świata rozgrywane w naszym kraju. Na razie jednak potraktujmy wygranie Ligi Światowej jako piękne zwieńczenie tych wszystkich lat, które zapoczątkował trener Ireneusz Mazur i jego drużyna. Dzisiaj już wiemy, że ryzyko podjęte w tamtych latach przynosi nam do dzisiaj wymierne efekty, a sam start w Lidze Światowej okazał się dla naszej siatkówki prawdziwym wybawieniem. To było nasze okno na świat. Świat przez długie lata nieosiągalny, a znany tylko i wyłącznie ze skąpych zagranicznych przekazów telewizyjnych. Pamiętajmy o wszystkich tych, którzy pracowali z reprezentacją później, od Ryszarda Boska, poprzez Waldemara Wspaniałego, Stanisława Gościniaka, Raula Lozano i Daniela Castellaniego. Pamiętajmy o zawodnikach, którzy w tych wszystkich reprezentacjach występowali i przecierali międzynarodowy szlak dla Andrei Anastasiego i jego wybrańców. Do wczoraj zdobyliśmy wiele wartościowych trofeów, wywalczyliśmy wicemistrzostwo świata w Japonii, później był złoty i brązowy medal Mistrzostw Europy, srebro podczas Pucharu Świata i brąz w WL 2011, były też medale juniorskich mistrzostw. Ale złoto w Lidze Światowej, nie dość, że brzmi wyjątkowo, to jeszcze jak smakuje. I moim skromnym zdaniem, to złoto zdobyliśmy wszyscy, tak jak pisałem, od trenerów, poprzez zawodników, a skończywszy na kibicach. Tak, tak. To złoto wywalczyliśmy wszyscy, a zdobyli je – nasi znakomici siatkarze (wszyscy powołani do kadry, nie tylko ci obecni w Sofii) oraz trener Andrea Anastasi ze swoimi bliższymi i dalszymi współpracownikami.

Przyznam szczerze, że oglądając finałowy mecz z USA nie denerwowałem się ani trochę. Nie to, że byłem jakoś przesadnie pewny zwycięstwa, ale jakoś nie chciało mi się wierzyć, że Amerykanie będą nam w stanie w jakikolwiek sposób zagrozić. A później zwyczajnie, tak po ludzku, im bliżej było końca meczu, nie mogłem doczekać się ceremonii dekoracji i tego widoku, naszej drużyny na najwyższym stopniu podium. Przyznacie, że nasz zespół wyglądał na nim wyjątkowo, jak przysłowiowy – nomen omen – milion dolarów.

Marek Magiera

Comments


bottom of page