2015-04-27
W niedzielę znowu autentycznie się wzruszyłem. Cieszę się, bo na całe szczęście, oznacza to tylko tyle, że jeszcze nie jest ze mną najgorzej. Chodzi mi o takie zwykłe ludzkie odruchy.
Orlen Warsaw Marathon. Wspólnie z Grześkiem wzięliśmy w nim udział po raz trzeci. Od razu dodam, że jako prowadzący, żeby czasem nikt mi gratulacji nie składał, tak jak wczoraj zaraz po imprezie na Twitterze. Po raz trzeci byłem pod ogromnym wrażeniem wszystkich zawodników. I tych którzy pokonali morderczy dystans w niewiele ponad 2 godziny (mistrz Polski Henryk Szost w 2 godziny i 9 minut), i tych, którzy przysłowiowym rzutem na taśmę zmieścili się w limicie czasu, czyli sześciu godzin. Autentycznie cieszyłem się z nimi wszystkimi, byłem równie zadowolony jak oni, powiedziałbym nawet, że szczęśliwy. Sam wprawdzie nie biegam (bo jeszcze mam trochę do zrzucenia kilogramów zanim zacznę), na razie wybrałem sobie inne aktywności (też ciekawe, to działa), ale zawsze przy okazji takich imprez zastanawiam się jak to jest, że obraz który na co dzień oglądamy w telewizji (kłótnie, walki, donoszenie, zwyczajna radość z upierdzielania ludzi) nijak ma się do rzeczywistości. Bo to chyba nie przypadek, że w jednym miejscu spotyka się 50 tysięcy ludzi, w różnym wieku, o różnym statusie społecznym, a wszyscy są uśmiechnięci, zadowoleni i służą pomocą każdemu, kto o tę pomoc poprosi.
Jedna scena z maratonu. Ostatnia prosta. Jakiś człowiek, nie znam imienia i nazwiska, prawie traci przytomność. Tak jakoś dziwnie zaczęło go brać na boki, aż w końcu przytrzymując się barierki upadł na ziemie. 150 metrów przed linią mety, po ponad 42 kilometrów biegu, po ponad czterogodzinnym piekielnym wysiłku. Reakcja służb medycznych i ratowników była błyskawiczna. Nie minęło pół minuty jak byli w gotowości, aby człowiekowi pomóc, kiedy… dwóch innych biegaczy nie pozwoliło im tego zrobić. Podnieśli swojego kolegę z ziemi (piszę kolegę, bo w tym towarzystwie wszyscy są kolegami) i przenieśli go za linię mety. Dopiero tam oddali go w ręce ratowników medycznych, ale jeszcze wcześniej poprosili wolontariuszkę wręczająca medale wszystkim tym, którzy maraton ukończyli, aby założyła medal na szyi także temu nieszczęśnikowi.
To był niezwykle przejmujący i wzruszający moment, bo człowiek ten nie miał kompletnie świadomości co się wokół niego dzieje. Kiedy wychodziłem z miasteczka biegacza, godzinę po zakończeniu biegu, wielu maratończyków jeszcze odpoczywało w strefach masażu i na specjalnych leżakach. Wśród nich był i ten maratończyk, który zasłabł tuż przed metą. Autentycznie się ucieszyłem, kiedy go tam zobaczyłem, że nie musiał jechać do szpitala, że wystarczyły inne środki, aby postawić go na nogi. To był piękny widok, kiedy siedział na leżaku i wpatrywał się w medal, który otrzymał za linią mety.
Wiedziałem, że wielu moich znajomych biega, ale w życiu bym się nie spodziewał, że aż tylu z nich zobaczę na linii mety Orlen Warsaw Marathon w niedzielę. Wśród nich byli, tradycyjnie już, moi przyjaciele z Polsatu Sport Kuba Radecki i Konrad Buczyński (obaj niedawno „zrobili” też maraton w Rzymie – chłopaki nie wiem jak to robicie, ale gratulacje wielkie!), których pozwolę sobie tutaj z imienia i nazwiska wymienić bo akurat od początku mojej walki z nadwagą szczerze i z wielką sympatią mi kibicują, za co oczywiście dziękuję.
Chciałbym też napisać, że jestem pod wielkim wrażeniem występu w niedzielnym maratonie Marcina Herbika. Jeden z naszych najlepszych siatkarskich sędziów „zameldował” mi na mecie wykonanie swojego zaplanowanego zadania, o którym z wielką pasją opowiadał mi tuż przed rozpoczęciem finałowego meczu o Puchar Polski siatkarzy w Gdańsku, który sędziował. Gratulacje Marcin!
Na koniec zostawiłem sobie Oskara Kaczmarczyka, którego karierę biegową śledzę praktycznie od początku, bo lubię takich ludzi (z pasją) i lubię coś fajnego poczytać. Jeśli nie wiecie, to musicie się dowiedzieć, że Oskar pisze bloga (prawie tak dobrze jak ja, ha, ha, ha) i dość często dzieli się z czytelnikami swoją wiedzą. Jest też niezłym motywatorem, co w perspektywie przyszłej samodzielnej trenerskiej pracy na dzień dobry stawia go na czele tego specyficznego peletonu.
Oskar mam do Ciebie prośbę. Jeśli przeczytasz ten tekst, a moja głowa w tym, żeby tak się stało, wrzuć proszę fotkę, którą zrobiłeś sobie tuż za linią mety, pod linkiem na naszym FB profilu i na Twitterze. Ten uśmiech na Twojej twarzy wiele w niedzielę mówił, a mam też nadzieję, że wszystkim którzy ten tekst czytają wiele dopiero powie ;).
Gratulacje dla wszystkich, którzy wystartowali i ukończyli. Jesteście sportowymi gigantami!
A i jeszcze jedno, bo mi się przypomniało, takie siatkarsko-biegowe, albo biegowo-siatkarskie. Zresztą nieważne. Przy okazji OWM odbywa się wiele imprez towarzyszących. Jedną z nich był sobotni marszobieg pod hasłem „Biegam bo lubię – Pomagam!”. Na starcie stanęło 11 tysięcy biegaczy, a wśród nich Piotr Gruszka z córeczką Marysią. „Grucha” zaimponował mi któryś już raz. Na jego miejscu wielu siedziałoby sobie w domu z drinkiem w ręku, gapiło się w telewizor, albo kompletnie nic nie robiło, ale nie, nie On. Wsiadł w samochód, przyjechał do Warszawy, żeby truchcikiem z córką pokonać pięciokilometrowy dystans. Bo wie, że tak trzeba! Brawo Piotrek!
Marek Magiera
PS. Za tydzień będzie o siatkówce. Myślę też jaką niespodziankę przygotować dla moich wspaniałych Czytelników z okazji zbliżających się czwartych urodzin „Krótkiej Piłki”. W tym roku już nie zdążę, ale na piąte urodziny za rok, spróbuję zorganizować jakąś imprezę, mam nawet pomysł jakby to miało wyglądać. A na ten rok coś postaram się wymyślić.
Comentarios