2018-02-26
Zastanawialiście się kiedyś o czym rozmawiają ze sobą podczas meczu siatkarze przeciwnych zespołów po wykonanych akcjach? Skąd biorą się różne barwne gestykulacje, czy uśmiechy na ich twarzach? Kamery telewizyjne potrafią to pięknie wyłapać, co widać, ale niestety bardzo rzadko słychać o co chodzi, i co kto tam powiedział.
W dobie wideoweryfikacji, niektórzy starają się jakoś sprowokować przeciwnika, żeby sprawdził "pewną" piłkę wiedząc przy tym, że ma się absolutną rację. Jedni się na te zachowania nabierają, inni nie, a dyskusji pod siatką nie brakuje. W meczu Onico Warszawa z ZAKSĄ Kędzierzyn Koźle, który miałem przyjemność komentować wspólnie z Wojciechem Drzyzgą na antenie Polsatu Sport, takich sytuacji było kilka. Naszą uwagę zwróciła sytuacja, kiedy Damian Wojtaszek (libero Onico) podszedł do Mateusza Bieńka (środkowy Zaksy) i uścisnął mu dłoń. W komentarzu zaznaczyliśmy, że to miły gest i uznaliśmy, że Bieniek przyznał się tym samym do dotknięcia piłki w bloku po ataku Andrzeja Wrony. Akcja była poddana wideoweryfikacji i co się okazało? Że błędu Bieńka nie było, a piłka przeszła dobrych dziesięć centymetrów obok rąk środkowego Zaksy. Ten wówczas uśmiechnął się jeszcze szerzej, a Wojtaszek krzyknął do drugiego sędziego - "ale jak to, przecież Bieniu się przyznał".
Może faktycznie się przyznał, ale piłki, co pokazały też telewizyjne powtórki, rzeczywiście nie dotknął. Po meczu poprosiłem Damiana o wywiad i zapytałem o tę sytuację i przyznam się bez bicia, że wiele sytuacji na siatkarskich boiskach widziałem, o wielu słyszałem, ale o czymś takim jeszcze nie. Otóż okazało się, że Damian założył się z Mateuszem o sto złotych, czy siatkarz Zaksy popełnił błąd. Stąd ten uścisk dłoni pod siatką i stąd też te uśmiechy. - No i jestem stówę w plecy - powiedział Wojtaszek z rozbrajającą szczerością przed kamerą. - Ale naprawdę byłem pewny, że dotknął.
Wielu sportowców ma w swoich żyłach gen "zakładania się", co po części pewnie wynika z ich wrodzonego charakteru do rywalizacji. Jeden z najciekawszych zakładów miał podobno (piszę podobno, bo znam tę historię z opowieści osób trzecich, jeszcze z pewnej mało oficjalnej imprezy) miejsce w pewnej piłkarskiej drużynie, już nieistniejącej na poważnym szczeblu, ale za tamtych czasów dość utytułowanej i grającej nawet w europejskich pucharach. No dobra, napiszę konkretnie, że chodzi o Amikę Wronki, ale już nazwisk bohaterów akcji nie wymienię. Pewnego pięknego dnia, dwóch piłkarzy w drodze na mecz, stojąc autokarem z całą ekipą na skrzyżowaniu na czerwonym świetle, widząc siedzące na drzewie dwa ptaki, założyło się, bagatela, o... dziesięć tysięcy złotych, który z tych ptaków pierwszy odleci. I wyobraźcie sobie, że ten autobus czekał całe dwadzieścia pięć minut na wynik tej potyczki. Ruszyć nie mógł, bo założyli się ze sobą najlepsi piłkarze zespołu. Co ciekawe, w czasie tego nieoczekiwanego postoju, dwóch innych piłkarzy, czekając na odlot ptaków, założyło się ze sobą, który z zakładających się wcześniej wygra zakład. No pełen odlot, naprawdę!
Na koniec, bo tak mi się przypomniało, ja też mam ze sobą zakład siatkarski i do tego wygrany. W czasie świętej wojny kędzierzyńsko-częstochowskiej założyłem się o zgrzewkę piwa z Marcinem Prusem - wtedy siatkarzem Mostostalu, że podczas finałowego turnieju o Puchar Polski, w drugim półfinale imprezy (pierwszy półfinał Mostostal wygrał z Jastrzębiem) AZS Częstochowa zmiecie z boiska Stilon Gorzów. Marcin twierdził, że mecz wygra ekipa z Gorzowa. Ostatecznie wyszło na moje. W dniu finału Marcin przyszedł do hali (jeszcze tej starej w Kędzierzynie) z "kratą" Tyskiego, która i tak ostatecznie wylądowała w szatni Mostostalu. Po tym jak Mostostal wygrał z AZS-em poszedłem do ich szatni, pogratulowałem zwycięstwa i zostawiłem im to piwo. Idę o zakład, ha ha ha, że smakowało im jak nigdy wcześniej.
Marek Magiera
Comments