2019-05-20
Co roku cieszę się jak małe dziecko, kiedy się rozpoczyna. Sezon reprezentacyjny oczywiście. Dla mnie będzie to już 18 rok pracy z mikrofonem w ręku w naszych przepięknych halach, z fantastycznymi kibicami na trybunach. Uściślając - 18 rok z męską reprezentacją i 17 rok z żeńską. Jakby to dodać, to wyszłoby 35 - taki żart na początek.
Przez te lata trochę tych spotkań się uzbierało. Wszystkich oczywiście nie pamiętam, ale są takie, których zapomnieć się po prostu nie da. I abstrahuję tutaj od takich wydarzeń jak mistrzostwa świata, czy mistrzostwa Europy o finałach Ligi Światowej nawet nie wspominam, bo każda z tych imprez, każdy z tych meczów miał swoją ogromną rangę. O takich historiach jak mecz otwarcia na Narodowym czy finał MŚ w Spodku nawet nie mówię, bo to rzeczy nie mające żadnej konkurencji.
Ale były też te pomniejsze, gdzieś tam rozgrywane w tak zwanym międzyczasie z ciekawymi wspomnieniami jak np. starcia z Japończykami w Poznaniu, gdzie pofatygowała się do nas specjalna ekipa telewizyjna z Japonii przygotowująca reportaż o atmosferze na siatkarskich boiskach w naszym kraju, gdzie wspólnie z Grześkiem (on jest przy reprezentacji od 1998 roku) byliśmy niejako narratorami tej opowieści. O, i tu mi się przypomniało. Kadziu po każdym punktowym bloku na Japończykach w pierwszym z dwóch meczów wykonywał przewrót w przód.
Tak na marginesie Japończyków zapamiętam też z naszych starć w Lidze Światowej w Spodku, gdzie karnie ustawiali się do pamiątkowej fotki z charakterystycznym Meleksem, którym poruszała się techniczna obsługa hali. Mieli przy tym fantastyczną zabawę i sprawiali wrażenie ludzi, którzy zobaczyli UFO. Z perspektywy czasu im się nie dziwię, bo miałem przyjemność później spędzić w Japonii blisko dwa miesiące i widziałem jakie „maszyny” pracują u nich na tak zwanym zapleczu technicznym.
Oczywiście doskonale pamiętam swoje debiuty, pierwsze mecze. Ten męski odbył się 19 lipca 2002 w Łodzi, gdzie wygraliśmy z Argentyną 3:1. Tutaj nie działo się nic wielkiego, no może poza wygrażającym nam pięściami Markosem Milinkovićem, któremu nie spodobał się puszczony na koniec meczu przez Grześka przebój „Don’t cry for me Argentina”.
Debiut na meczu siatkarek przypadł mi podczas kwalifikacji do ME 30 maja 2003 w Mielcu. Tam drużyna budowana przez trenera Andrzeja Niemczyka wygrała z Chorwacją 3:0. I tam też zdarzył się „kwiatek”. W pewnej chwili człowiek przebrany za maskotkę reprezentacji udawał zasłabnięcie, po czym wstawał i pozdrawiał publiczność, która znała go doskonale z takich numerów i za każdym razem po takim pokazie głośno skandowała jego imię, którego niestety nie pamiętam. W każdym razie owacje dostawał większe od samych siatkarek.
Ciekawe co zapamiętamy z tegorocznych występów? Liga Narodów pań w Opolu, później towarzyski mecz panów Polska - Niemcy w Gliwicach, wreszcie Liga Narodów. Co jeszcze w tym roku? Kwalifikacje olimpijskie, mistrzostwa Europy, trochę towarzyskiego grania. Sezon ciekawy, oby niezapomniany jak kilka ostatnich.
Marek Magiera
Komentarze