2015-07-06
Siatkarze jadą na finał Ligi Światowej do Rio de Janeiro. I brawo! Stany Zjednoczone – mówiąc sportowym językiem – to rywal, który wyjątkowo nam ostatnio nie „leży” i jakoś ostatnio częściej z nim przegrywamy niż wygrywamy, dlatego piątkowe zwycięstwo gwarantujące nam awans do Final Six smakuje wyjątkowo, ale ja akurat z dwumeczu z USA w Krakowie zapamiętam do końca życia ten drugi mecz, ten przegrany, ale dla mnie osobiście zakończony ogromnym… zwycięstwem.
Nie wiem kto wpadł na ten pomysł, ale pamiętam jak jakiś czas temu zadzwonił do mnie rzecznik prasowy PZPS Janusz Uznański i rzucił hasło: „słuchaj jest taki pomysł, aby przed którymś z meczów Ligi Światowej, flagi do prezentacji wyprowadzili nasi żołnierze weterani. Co Ty na to?”.
No co ja na to? Pomysł znakomity, Grzesiek od siebie dodał, że najlepszym miejscem do tego wydarzenia będzie Kraków i mecz z USA. No i polscy żołnierze weterani przyjechali. Było ich ośmiu, albo dziewięciu, każdy z nich mógłby szeroko opisać historię swojego życia, życia pełnego poświęceń, dramatów, osobistych tragedii. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co może siedzieć w głowie człowieka, który gdzieś tam na końcu świata w Afganistanie, w wojskowej bazie został zaatakowany przez oddział talibów, poniósł poważny uszczerbek na zdrowiu, a przed śmiercią uratował go amerykański kolega, który sam poświęcił własne życie zasłaniając własną piersią rannego polskiego żołnierza.
Kiedy wyczytywałem z kartki w hali nazwiska naszych żołnierzy dedykowanych do pocztów flagowych chyba pierwszy raz w życiu zaczął mi się łamać głos. Zachowanie publiczności było w tamtej chwili niesamowite. Moment, kiedy wszyscy wstali ze swoich miejsc i nieprzerwanymi oklaskami witali kolejnych żołnierzy był niesamowity. Tak samo jak widok jednego z nich (przepraszam, że nie wymieniam nazwisk, ale nie chcę nikogo pomylić), który na co dzień porusza się na wózku inwalidzkim, ale do pocztu flagowego postanowił pójść o kulach, na własnych nogach, w asyście kolegów żołnierzy i kilkunastoletniego syna, z tego co pamiętam Cypriana. Wszyscy szli wolniutko, bardzo bardzo wolno ze względu na ograniczone możliwości ruchowe swojego kolegi. Głowy mieli jednak podniesione wysoko i z dumą podczas hymnu państwowego prezentowali biało-czerwoną flagę.
Przyznam się Wam, że dobrze się stało, że to wszystko w sumie trwało tak długo, bo ja tych hymnów bym w hali nie zapowiedział. Jak zobaczyłem tego Cypriana, który stał obok swojego taty i patrzył w niego jak w obraz, to zrobiło mi się sucho w gardle, a w oczach zakręciła łza. Sam mam syna w wieku Cypriana, no może trochę starszego i wiem, co taki chłopak potrzebuje od swojego ojca. Na pierwszy rzut oka niby niewiele, ot zwykłe: „tato, chodź idziemy pokopać piłkę”. Cyprian niestety ze swoim tatą tej piłki nie pokopie. I tak się zastanawiam, ilu jeszcze jest takich dzieciaków jak Cyprian, albo takich, którzy w misjach wojskowych stracili swoich ojców, którzy musieli wyjechać z domów, bo wcześniej przysięgali „służyć wiernie Rzeczypospolitej Polskiej, bronić jej niepodległości i granic, stać na straży Konstytucji, strzec honoru żołnierza polskiego (…), krwi własnej ani życia nie szczędzić”.
Szacunek panowie!
Marek Magiera
Comentarios