2012-10-02
Nie wiem ile kilometrów w życiu przebiegłem, ale choćby z tego powodu, że parę lat kopałem piłkę, to myślę, że trochę by się tego uzbierało. Ale tak za jednym razem, bez przerwy, 42 kilometry i jeszcze 195 metrów plus pewnie jakaś krótka rozgrzewka… Nie, nie, nie… Chciałem w tym miejscu napisać, że to nie dla mnie, ale mój serdeczny przyjaciel Kuba Radecki twierdzi inaczej.
Sam jest zresztą najlepszym przykładem na to, że można. Regularnie zaczął biegać wiosną tego roku i zrobił to! W niedzielę został Bohaterem Narodowego kończąc 34. Maraton Warszawski w znakomitym czasie czterech godzin z małym haczykiem. Wcześniej przebiegł w Stanach półmaraton.
Byłem w niedzielę na Stadionie Narodowym i widziałem tysiące piekielnie zmęczonych, ale niezwykle szczęśliwych ludzi. Pomijam tutaj zawodowców, bo oni jakby startowali z obowiązku. Reszta, czyli tysiące pasjonatów i amatorów biegania zrobiła na mnie ogromne wrażenie.
Wspólnie z Przemkiem Babiarzem mieliśmy okazję komentować na bieżąco zmagania maratończyków, wszystko przy akompaniamencie muzyki serwowanej przez Grześka Kułagę. Szczerze powiem, że miałem lekkie obiekcje przed tą imprezą, bo wydawało mi się, że będzie piekielnie… nudno. Ale nie było. Siedem godzin spędzonych na Stadionie Narodowym minęło w przysłowiowym mgnieniu oka. Wszystko za sprawą fantastycznych ludzi, głównie rodzin i przyjaciół startujących w zawodach, którzy przyszli na metę po to, aby powitać zawodników, a przy okazji fajnie spędzić czas, bo atrakcji przygotowanych przez organizatorów nie brakowało...
Z pamięci jestem w stanie odtworzyć masę obrazków, które towarzyszyły rywalizacji, choć słowo rywalizacja w ogóle tu nie pasuje. To była prawdziwa walka z samym sobą, nie było na trasie przeciwników, byli za to przyjaciele. Obcy ludzie pomagali sobie na trasie, dopingowali się wzajemnie, dodawali otuchy… Wspólnie cieszyli się na mecie, szczerze sobie gratulowali… To było naprawdę piękne…
Był taki moment podczas biegu, kiedy miałem kłopoty z odczytaniem nazwisk kolejnych uczestników, bo te przeskakiwały na ekranie monitora w nieprawdopodobnym tempie. Tak mniej więcej między 3:30.00, a 4:30.00 nie było praktycznie możliwości, aby wyłapać wszystkich, którzy do mety dotarli. Dzień przed startem rozmawiałem z Kubą, który powiedział mi, że szacuje swój czas na około 4:15.00. I w rzeczywistości praktycznie się nie pomylił. Szukałem jego nazwiska pośród finiszujących, ale za „Chiny Ludowe” nie mogłem znaleźć, bo co raz dobiegali do mety kolejni bohaterowie. Kuba zadzwonił do mnie kilkadziesiąt minut po ukończeniu biegu. W słuchawce usłyszałem: zrobiłem to. Podał też swój wynik.
Przyznam szczerze, że jestem pełen podziwu dla niego i dla wszystkich tych, którzy minęli linię mety. Dzisiaj też rozmawiałem z Kubą, pytałem go, jak się czuje, jak wrażenia itd. Oj, odnoszę wrażenie, że chyba zaraził się niebezpiecznym i niezdefiniowanym „wirusem”, który atakuje wszystkich, którym wciąż mało. Szepnął mi o starcie w kolejnym biegu, tym razem po górkach w Szczyrku i to jeszcze w tym roku.
Za rok 35. Maraton Warszawski i na pewno na nim będę, nie wiem tylko w jakiej roli. Zastanawiam się… To jest wyzwanie nieporównywalne praktycznie z niczym. Zimą będzie czas, żeby się zastanowić i potrenować, bo w lutym zamierzam przebiec Półmaraton Wiązowski. Taką deklarację złożyłem na jednej z imprez. A że było już grubo po północy nie miałem oporów, aby to nagrać. I to nagranie ma w swoim telefonie Kuba, o czym podczas dzisiejszej porannej rozmowy mi przypomniał. No nic. Biorę się do roboty. Wszak teraz to już sprawa honorowa. Marek Magiera
Comments