201-08-27
Rok olimpijski ma to do siebie, że się strasznie dłuży. Dokładnie rzecz biorąc, to druga połowa roku, albo jeszcze ściślej, kilka tygodni zaraz po igrzyskach. Dobrze, że ten świat jest tak skonstruowany, że nie samą siatkówką człowiek żyje, bo można byłoby paść z nudów. Reprezentacyjni siatkarze są jeszcze na urlopach, ci będący w klubach zaczęli przygotowania do nowego sezonu, jeszcze jakiś tydzień, dwa i zaczną się mecze towarzyskie – w tym roku będzie ich sporo. Oficjalna inauguracja sezonu odbędzie się 29 września w Częstochowie. O Superpuchar zagrają Resovia ze Skrą. Tydzień później zainauguruje rozgrywki PlusLiga.
Tymczasem w Gdyni trwają Mistrzostwa Europy Juniorów. Wybieram się na ten turniej na jego finałową część, na razie nasłuchuję wieści znad morza. Wczoraj nasi siatkarze przegrali z Belgami po tie-breaku, wcześniej – na inaugurację – pokonali Finlandię 3:1. W juniorskich kategoriach często bywa tak, że europejska mapa możliwości, umiejętności i sukcesów zdecydowanie odbiega od tej seniorskiej, ale nie o to chodzi. Wielu ludzi uważa, że wyniki uzyskiwane przez najmłodszych nie mają największego znaczenia, jeżeli są to fajnie, jeżeli nie to trudno. To jednak tylko część prawdy. Nie chciałbym za daleko grzebać w przeszłości, ale wystarczy cofnąć się jakieś piętnaście lat, aby zobaczyć, kiedy i kto postawił fundamenty pod to wszystko, co dzieje się z polską siatkówką obecnie. Wszystko zaczęło się podczas MEJ, od złota oczywiście, później było pierwsze historyczne mistrzostwo świata w tej kategorii wiekowej, no i później hurtem wzięta pierwsza reprezentacja, która zadebiutowała w Lidze Światowej. Od juniorskich wyczynów drużyny trenera Ireneusza Mazura do pierwszego poważnego sukcesu w seniorskiej siatkówce (wicemistrzostwo świata 2006 w Japonii) minęło dokładnie dziesięć lat, ale dziś wiemy, że warto było czekać.
Inwestycja w młodzież – w każdej dziedzinie życia – często bywa trudna, bo wymaga nie tylko konsekwencji, ale przede wszystkim cierpliwości, no i nie ma co ukrywać, sporych nakładów finansowych. Jest to swego rodzaju ryzyko zawodowe. Próbuje wielu, ale nie wszystkim się udaje. Przykładów można by tutaj podać bez liku, te pozytywne świadczą o tym, że tylko ten kto był cierpliwy i konsekwentny, wygrywał.
Zobaczymy jak ostatecznie zakończą MEJ podopieczni Jacka Nawrockiego, oby pozostali w turnieju do ostatniego dnia. Z drugiej strony ciekawe, czy za dziesięć lat, a może mniej (oby) takie nazwiska jak Muzaj, Łapszyński, Bednorz, Nowakowski, Krulicki będą równie znane w siatkarskim świecie jak Zagumny, Ignaczak, Gruszka, Świderski, Murek, Prus, Papke i inni.
Na koniec jeszcze jedna rzecz obok której, każdy kto kocha sport, nie może przejść obojętnie. Dyskwalifikacja Lance Armstronga i odebranie mu siedmiu triumfów w Tour de France. Armstrong zakończył karierę dwa lata temu, a przez ostatnich siedem walczył z komisją antydopingową, której chcąc nie chcąc musiał udowadniać swoją niewinność. W tym roku spasował, powiedział „dość” i róbcie sobie co chcecie. No to komisja go zdyskwalifikowała i odebrała tytuły. Zrobiła to człowiekowi, który w życiu wygrał coś więcej niż kolarski wyścig. Zrobiła to człowiekowi, który rywalizował w peletonie z takimi samymi ludźmi jak on, czyli tymi którzy na dopingu złapać się nie dali, i takimi u których po jakimś czasie coś tam wykryto. Człowiekowi, który już zwyczajnie nie miał siły i powiedział, że mu się nie chce z tym wszystkim walczyć. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie – Lance Armstrong, to jedna z najwybitniejszych postaci w historii nie tylko kolarstwa, ale sportu w ogóle. I można mu zabrać wszystkie medale, dla mnie i tak pozostanie wielki. Na zawsze. Za to co zrobił w życiu, a później opisał w książce „Mój powrót do życia”.
Marek Magiera
Comentarios