top of page
Zdjęcie autoraMarek Magiera

Milczący mikrofon...


Zacznę od życzeń. Zdrowia! I wesołych świąt! Dziś wyjątkowo w piątek, a nie w poniedziałek, ale tylko i wyłącznie z jednego powodu.


Wiele było imprez, które miałem przyjemność obsługiwać z mikrofonem w ręku, niektórych nie zapomnę nigdy - już kiedyś o nich zresztą tutaj pisałem - dzisiaj jest dobry czas, aby przypomnieć jedną z nich, akurat taką, gdzie mikrofon był gotowy, ale ani razu się nie odezwał. A było to w Łodzi, w sobotę 10 kwietnia 2010 roku. Finał Ligi Mistrzów siatkarzy.


W piątek wieczorem poszliśmy ze znajomymi coś zjeść do Anatewki tuż obok ulicy Piotrkowskiej, przy skrzyżowaniu z Grand Hotelem - bardzo popularnej w Łodzi knajpki, a że z właścicielem i obsługą lokalu od dawna znaliśmy się dość dobrze, to nie było problemu, żeby pogadać trochę dłużej niż zwykle. A w tym lokalu rozmawia się znakomicie, szczególnie wtedy, kiedy na stole pojawiają się przystawki. „Gęsi pipek”, wątróbka w malinach, pasztet z gęsi z żurawiną, czy klasyczny tatar wołowy - coś fantastycznego. A, i oczywiście kaszanka, zwana tutaj kiszką, koniecznie podawana z grzanką i kiszonym ogórkiem. Do tego jeszcze coś na „trawienie” i jest wszystko, żeby fajnie spędzić czas. Chociaż nie wszystko. Jest jeszcze jedno, może nawet najważniejsze. Pianino. Pianino do którego zasiada maestro Kułaga, z reguły zawsze gdzieś tak koło północy, i rozpoczyna się festiwal piosenki wszelakiej - od standardów polskiego rocka, przez zagraniczne przeboje, aż po klasykę w postaci „Kawiarenek”, moich ulubionych zresztą, skończywszy na prostych kibicowskich przyśpiewkach - zdarzało się, że o jednym łódzkim klubie piłkarskim też. Przerywnikiem był natomiast ludowy przebój „Wiła wianki i rzucała je do falującej wody”, a intonowany był z reguły wtedy, kiedy trzeba było uzupełnić zapas tzw. „elektrolitu”. Intonowany był głównie, albo raczej zawsze przeze mnie, ale nikomu to akurat nie przeszkadzało. Tak samo jak intonowanie refrenu piosenki rozpoczynającej się od słów - „mój jest ten kawałek podłogi” - ale to ze względu i wyłącznie na pozycję, i piastowaną funkcję intonującego, powiedzmy sobie wprost - jednego z najważniejszych siatkarskich prezesów w tym kraju. Wielu twierdzi, że najważniejszego, ale o tym przy innej okazji i też wspominając pobyt w knajpce, ale już kilka lat później :)

Opuszczając Anatewkę rozeszliśmy się w znakomitych nastrojach, nie tylko z powodu udanej biesiady, ale także dlatego, że wszyscy bez wyjątku wyczuwaliśmy ogromną szansę Skry na wygranie Ligi Mistrzów. Chłopaki byli w gazie, a rywale mieli swoje problemy, głównie z przeciążeniami i kontuzjami czołowych graczy. W Skrze wszyscy byli zdrowi.

W Łodzi spaliśmy w hotelu „Ibis” przy ulicy Piłsudskiego. Rano podczas śniadania zadzwoniła do mnie koleżanka z Polsatu News - Beata Cholewińska, która prowadziła wówczas w stacji poranny program „Nowy dzień”.

- Cześć Marek, dowiedz się co z tym waszym graniem, bo mamy informację, że spadł samolot z prezydentem w Smoleńsku. 

- Coooo!? 

- Dowiedz się i oddzwoń, nie mogę dłużej rozmawiać, mamy taką informację od naszego reportera z Rosji.

Przy stoliku siedziałem z Grześkiem Kułagą, moim przyjacielem z Częstochowy Konradem Pakoszem i naszym ówczesnym akustykiem Stefanem Kieszniawskim. W tak zwanym międzyczasie dosiadł się do nas jeszcze Andrzej Wołkowycki, kierownik techniczny reprezentacji Polski siatkarzy. Powiedziałem im o czym rozmawiałem z Beatą. W restauracji poprosiliśmy jedną z pań z obsługi, żeby przełączyła telewizor z Eurosportu na jakiś kanał informacyjny. Ktoś tam zapytał po co, na co Konrad przez całą salę odpowiedział mu, że „podobno samolot z Kaczyńskim się rozbił”. 

Na sali zapadła cisza, która po chwili zmieniła się w robienie sobie z nas podśmiechujek, kiedy pani z restauracji przełączyła na TVN 24, a tam nic. Roześmiany redaktor Jarosław Kuźniar rozmawiał z ministrem Wojciechem Olejniczakiem, ale tak mniej więcej po kwadransie uśmiech zaczął znikać z ich twarzy. Olejniczak odebrał telefon i momentalnie zbladł, i wtedy padło na antenie pamiętne „proszę państwa, nie wiem jak mam to państwu powiedzieć, ale otrzymałem właśnie informację, że w Smoleńsku rozbił się samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie”. Chwilę wcześniej informację tę podał na swojej antenie Polsat News, a konkretnie reporter Wiktor Bater. Ten sam Wiktor, który niestety... zmarł w miniony wtorek. Do dzisiaj nie zapomnę tej ciszy, która zapanowała w restauracji i tych wszystkich ludzi, którzy patrzyli raz w telewizor, a raz w kierunku naszego stolika. 

- Nie, nie wierzę, XXI wiek - komentarz „Wołka” powiedział w zasadzie wszystko o sytuacji w której wszyscy się wtedy znaleźliśmy.

Długo nie myśląc pojechaliśmy do hali zapytać, co dalej? Co z turniejem? Pierwsza decyzja była taka, że gramy, ale bez oprawy muzycznej. Nieco później włodarze CEV wymyślili, że gramy nie tylko bez oprawy, ale i bez udziału publiczności. Koło południa w hali pojawił się ówczesny prezes PGE Tomasz Zadroga, który zajął jasne stanowisko w sprawie.

- Jak chcą grać, to niech grają. My nie gramy. Dzwonię do Konrada (Piechockiego), żeby im to zakomunikował i wycofał drużynę z turnieju. 

Później odbyły się jeszcze jakieś spotkania, CEV cały czas nalegał żeby grać, bo nie ma wolnych terminów, że bardzo współczują wszystkim Polakom, ale są umowy sponsorskie, telewizyjne, że nie da się od tak odwołać imprezy, że przyjechali do Łodzi kibice z całego świata - mimo faktu, że wcześniej chcieli grać bez publiczności.

Atlas Arena wyglądała wtedy przepięknie. Gra świateł na wejściu i lekki półmrok robiły ogromne wrażenie. Na miejscach dla widzów rozłożone zostały „klaskacze” w żółto-czarnych barwach Skry ze zdjęciem drużyny, co było absolutną nowością na polskim rynku, łódzki oddział „Gazety Wyborczej” przygotował - piórem redaktora Jarosława Bińczyka - specjalny bezpłatny dodatek na okoliczność finałowego turnieju, a znany siatkarski menadżer Jakub Malke - mocno zaangażowany w organizację turnieju - zadbał o to, aby swoją ekspozycję w hali miał też włoski klub z Trydentu, który w języku polskim przygotował specjalne ulotki zapraszające kibiców do odwiedzenia tego urokliwego regionu w okresie ferii zimowych, albo letnich wakacji. Kuba bardzo przeżywał całą sytuację.

Na decyzję razem z Grześkiem czekaliśmy w hali w  restauracji „Meta”. Razem z nami ekipa Polsatu Sport, jakaś grupka Włochów, która przyleciała do Polski z Trydentu. Bez słowa wpatrywaliśmy się w telewizor, gdzie co chwila pojawiała się plansza z listą tych wszystkich ludzi, którzy znajdowali się na pokładzie samolotu.

Ostatecznie nikt ani z PGE, ani ze Skry się nie ugiął naporom CEV-u. Gdzieś tak koło południa, albo chwilę po południu zapadła decyzja o odwołaniu turnieju i przełożeniu go na inny termin.

Kiedy już wracałem z Łodzi do domu do Piaseczna zadzwonił do mnie Łukasz Żygadło. 

- Jak pech to pech, widziałeś, nawet w drewnianym kościele cegła ci na głowę spadnie - pamiętam te słowa jak dzisiaj. - No, ale co zrobić. Są rzeczy ważne i ważniejsze. Mam nadzieję, że sobie to jakoś jeszcze odbiję. 

- Jak Włosi podeszli do tego wszystkiego? 

- Ze zrozumieniem. Wszyscy pewnie woleliby grać, ale od nas nikt tego nie forsował na siłę. Przyjedziemy później i wtedy zagramy.

Łukasz był trochę rozżalony, bo miał pewne granie w Trentino Volley, gdyż tuż przed finałem w Łodzi kontuzji nabawił się pierwszy rozgrywający jego włoskiej drużyny Brazylijczyk Raphael. On był jego zmiennikiem. I w całej tej przykrej historii, najważniejsze z perspektywy czasu, Łukasz to sobie rzeczywiście odbił w powtórce imprezy na początku maja. Trentino po pokonaniu Dynama Moskwa wygrało Ligę Mistrzów, a on otrzymał nagrodę dla najlepszego rozgrywającego imprezy, grał cały turniej, Raphael nie zdążył dojść do siebie i jedynie stał w kwadracie dla rezerwowych. Natomiast Skra wywalczyła brąz wygrywając ze Słoweńcami z ACH Volley Bled. W półfinale bełchatowianie przegrali z Dynamem 1:3. 

Ciekawe jak potoczyłby się ten turniej, gdyby odbył się w pierwotnym terminie, gdyby nie katastrofa prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem? Wielu jest przekonanych, że Skra zostałaby drugim w historii polskiej siatkówki - obok Płomienia Milowice - zdobywcą Pucharu Europy. Może i tak, ale... Nigdy się tego już nie dowiemy.


Marek Magiera


PS. Powyższy tekst pochodzi z powstającej w bólach, he he, pewnej opowieści podsumowującej blisko 20 ostatnich lat pewnego człowieka, który miał to szczęście towarzyszyć siatkarkom i siatkarzom z mikrofonem w ręku z dość bliskiej odległości. Tutaj ten tekst został trochę zmodyfikowany, w oryginale jest nieco inny, powiedziałbym - bardziej konkretny jeśli chodzi o dobór słów w niektórych sytuacjach ;)

Comments


Commenting has been turned off.
bottom of page