top of page
Zdjęcie autoraMarek Magiera

Mamy to!

2015-09-21


Oj długi dzień dziś mamy. Ja mam. Dla mnie zaczął się o 02.30. Szybkie espresso i do pracy. Włochy – Rosja 3:0. Później, już w domu obejrzałem sobie mecz Argentyny z Japonią i oczywiście mecz naszej reprezentacji z USA. W takim dniu jak dzisiaj, w rocznicę naszego mistrzostwa świata wynik nie mógł być inny. Wygraliśmy 3:1. Dokładnie tak jak rok temu z Brazylią.



Nie pamiętam o której godzinie się obudziłem, ale wyjątkowo bez… budzika, bo po półfinałowym meczu z Niemcami mój układ nerwowy pracował na najwyższym poziomie cały czas. W hotelowej restauracji na śniadaniu przy stoliku siedziałem sam. Była mniej więcej 6.45. Z naszej „enterteimentowej bandy” nikogo jeszcze nie było, co więcej – choć nikt się do tego głośno nie przyznał – jestem więcej niż pewien, że niektórzy dopiero co wrócili do hotelu po świętowaniu zwycięstwa nad Niemcami. Ja nie mogłem. O 8.00 byłem umówiony w „Spodku” z ekipą Polsat News na rozmowę o mistrzostwach i zwyczajnie nie mogłem zawalić tematu, choć idąc na to spotkanie, w myślach zadawałem sobie pytanie – po co się umówiłem tak wcześnie? Wtedy nawet do głowy mi nie przyszło, że jak wejdę do hali o 8.00 rano w niedzielę, to wyjdę z niej dopiero w… poniedziałek, tuż po północy.

Nie będę Wam opisywał minuty po minucie, co się od tej 8.00 działo, uwierzcie mi jednak, że wszystko pamiętam doskonale. Co najbardziej? Chyba sytuację, kiedy nasi siatkarze kończyli rozruch i kiedy podszedł do mnie Mariusz Wlazły. Siedziałem sobie na ławce dla zawodników rezerwowych po przeciwnej stronie siatki, Mariusz się przysiadł i zapytał „co słychać”. Zrobiłem duże oczy, ale chwilę później zrobiłem jeszcze większe.

– Marek, mam do ciebie prośbę, nikomu jeszcze tego nie mówiłem – to słowa Mariusza. – Jak będziemy stać na podium i odbierać medale, to podziękuj wszystkim w moim imieniu i powiedz, że był to ostatni mój mecz w reprezentacji Polski.

– Na pewno? – zapytałem.

– Na pewno. Proszę, zrób to dla mnie.

– OK.

Wracając jeszcze do siatkarzy i tego rozruchu. Widziałem setki tego typu zajęć, ale chyba na żadnych z nich nie było takiego… luzu, jak wtedy. W dniu finału mistrzostw świata.

Kiedy nasi siatkarze skończyli trening, my mieliśmy próbę ceremonii zamknięcia mistrzostw. Nie wiem, kto to krzyknął do „flagowych”, ale zabrzmiało wymownie. „Dawaj biało-czerwoną na pierwsze miejsce – niech się przyzwyczaja”. Próba przebiegła bardzo sprawnie. Skończyliśmy ją pół godziny przed planowanym czasem. No a później zaczęło się to, co najlepsze. Mecze. Najpierw o brąz i później o złoto. Przypominał ich nie będę, bo pewnie wszyscy doskonale je pamiętają.

Tego, co działo się zaraz po meczu i podczas Ceremonii nie zapomnę do końca życia. „Spodek” wyglądał magicznie, najpiękniej w swojej ponad 40-letniej historii. Kiedy siatkarze stali na najwyższym stopniu podium, w chwili kiedy rozległ się nasz hymn narodowy, kiedy biało-czerwona flaga powędrowała w górę, podłoga w hali zaczęła drżeć. Dosłownie. Wcześniej zadrżała podczas chóralnego „dziękujemy! dziękujemy!”. Po euforii, która trwała dobrych kilkanaście minut nie wiem, co było większe – czy uczucie radości, czy zmęczenia? A może jedno i drugie…

Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek w moim zawodowym życiu przeżyję coś podobnego. Chciałbym. Niektórym z Was pewnie trudno to zrozumieć, ale patrząc na podium, na tych chłopaków, i na tych fantastycznych kibiców, miałem przed oczami nie tylko „Winiara” z pucharem w rękach, nie tylko te złote medale na piersiach, ale też setki meczów, które za nami, w tym ten z 1998 roku, też z Brazylią, też w „Spodku”, kiedy hala była w połowie pusta, a ludzi na trybunach w biało-czerwonych barwach można było policzyć na palcach – no może nie jednej, ale dwóch rąk. Tak było wtedy, a jak było przed rokiem, i jak jest dzisiaj wszyscy wiemy. I wiecie co, nikt nam tego nie zabierze!


Marek Magiera

Comments


bottom of page