2012-03-05
Champions League, CEV Cup i Challange Cup – trzy europejskie puchary. Patrząc na te rozgrywki przez pryzmat ich piłkarskich odpowiedników, my jako kibice siatkarscy, mamy powody, aby narzekać. Mają je także zawodnicy, trenerzy i przede wszystkim działacze. A narzekać mogą dosłownie na wszystko, począwszy od tak zwanego prestiżu, a skończywszy na finansach. O ile jeszcze grając w Lidze Mistrzów, przy odrobinie szczęścia, a przede wszystkim umiejętności, tak organizacyjnych jak i sportowych, można wyjść „na zero”, albo nawet może trochę zarobić, o tyle w Pucharze CEV i Challenge Cup jest to praktycznie niemożliwe.
Skra Bełchatów zagra w finale Ligi Mistrzów (o tym więcej za tydzień wraz z zapowiedzią Final Four), Resovia staje przed ogromną szansą na awans do finału Pucharu CEV, podobnie jak obydwa nasze AZS-y, ten warszawski i częstochowski w Challenge Cup. Jeżeli obie nasze drużyny spotkałyby się w finale tych rozgrywek, bylibyśmy świadkami wydarzenia bez precedensu w historii naszej siatkówki. Dzisiaj oczywiście jest to możliwe, podobnie zresztą jak możliwe jest wygranie przez nasze zespoły wszystkich tegorocznych pucharów. To by było dopiero coś, prawda? A co, pomarzyć można.
Ambicje Skry i Resovii są powszechnie znane, dlatego – tak myślę – na występ w Europie tych drużyn, trzeba spojrzeć zupełnie inną miarą, niż na występy obu AZS-ów. Kluby z Warszawy i Częstochowy mają swoje problemy, co nie jest akurat wielką tajemnicą. Mimo to nie odpuszczają, co więcej, odnoszę wrażenie, że wszystkie siły rzuciły na walkę o triumf w Challenge Cup, traktując te rozgrywki jako swego rodzaju inwestycje i solidny fundament pod rozmowy z potencjalnymi sponsorami. Reasumując, pomimo kłopotów natury organizacyjno-finansowej, walczą nie tylko o trofeum, ale zdecydowanie o coś więcej, bo o swoją przyszłość.
Politechnika Warszawa to klub, który jest absolutnym debiutantem na europejskiej arenie. W swoim składzie ma jednak zawodników, którzy mieli okazję „liznąć” wielkiej europejskiej siatkówki. Podobnie jak trener Radosław Panas, który kilka sezonów temu z powodzeniem prowadził AZS Częstochowa i w pucharowej historii tego klubu zapisał kilka przepięknych kart. Jestem przekonany, że wszyscy bez wyjątku pamiętają dramatyczne spotkania z Coprą Piacenza w Lidze Mistrzów, czy niezapomniane boje z Iskrą Odińcowo w Pucharze CEV. Te drugie mecze na pewno z rozrzewnieniem wspomina Krzysztof Wierzbowski, obecnie siatkarz Politechniki, który wtedy – jako osiemnastolatek, debiutował w rozgrywkach o europejskie puchary. A debiut miał jak marzenie, bo na dzień dobry ustrzelił zagrywką samego Gibę.
Wierzbowski swój pucharowy debiut na pewno pamięta. Ciekawe, czy swój pucharowy debiut pamięta Radosław Panas? Ja go pamiętam doskonale, z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że był to pierwszy w historii mecz „mojego” AZS-u Częstochowa w europejskich pucharach. Po drugie dlatego, że po raz pierwszy i zarazem jedyny raz w życiu, zdarzyło mi się stać w kolejce do kasy po bilet na mecz grubo ponad sześć godzin. Po trzecie, czwarte, piąte… Można by tak wymieniać i wymieniać, bo działo się to dokładnie 23 lata temu, kiedy w naszym kraju wszystko było jeszcze szare i ponure, a takie spotkania – jak tamto AZS-u Częstochowa z Eurostile Montichiari było prawdziwym świętem. Wracając do Radka. Miał wtedy 19 lat i dopiero co trafił do AZS-u prowadzonego przez trenerski duet Stanisław Gościniak – Ryszard Bosek.
AZS Częstochowa, to klub jak na polskie warunki wyjątkowy. Można go lubić, albo nie, ale trzeba szanować jego wspaniałą historię i fantastyczny sportowy dorobek. 23 lata w europejskich pucharach, bez żadnej przerwy, budzi nie tylko podziw, ale przede wszystkim właśnie szacunek. Niewiele jest siatkarskich klubów na świecie, które mogą pochwalić się podobnym wyczynem. Przez te wszystkie lata zespół z Częstochowy stoczył w Europie wiele bojów, które kibice AZS-u z pewnością pamiętają i pamiętać będą latami. Do szczęścia brakuje im w zasadzie tylko jednego – ścisłego finału. Blisko było w Top Teams Cup, kiedy AZS był gospodarzem finału, blisko było za trenera Macieja Jarosza w Champions League, ale też się nie udało.
Kto wie, może uda się teraz? Z całego serca życzę tego obu AZS-om, aby finał Challenge Cup stał się ich wewnętrzną sprawą. Częstochowianie zagrają z belgijskim Prefaxis Menen i „na papierze” wydają się być faworytem tego starcia. Podobnie jak warszawska Politechnika, która mierzyć się będzie z rumuńskim Tomisem Constanta. Trener Panas już raz wyeliminował ten zespół, cztery lata temu, oczywiście jako trener AZS-u Częstochowa. Zresztą teraz, nie ukrywajmy, nie ma się ani czego, ani kogo bać. Jeśli Politechnika poradziła sobie dotąd z takimi zespołami jak Lokomotiv Charków, czy Dynamo Krasnodar, to dlaczego miałaby sobie nie poradzić z Tomisem Constanta.
Marek Magiera
Comments