2016-02-01
Niestety. Piłkarze ręczni bez medalu skończyli Euro 2016. Mieli ten medal na wyciągnięcie ręki. Na początek drogi do marzeń wystarczyło jedynie… przegrać trzema golami z Chorwacją. Jak się skończyło, wiemy, mam nawet swoją teorię, dlaczego tak się stało.
Chcąc nie chcąc wszyscy porównywali tegoroczne mistrzostwa do siatkarskiego mundialu 2014. Sam to zresztą robiłem w „Krótkiej Piłce”, i przed tygodniem, i przed dwoma tygodniami. Szukaliśmy podobieństw, których było bez liku, ale były też różnice, w tym jedna najważniejsza.
Siatkarze na Mistrzostwach Świata w drodze po medal, w ostatnim spotkaniu przed półfinałem, tak jak teraz ręczni, też mogli sobie pozwolić na porażkę w meczu z Rosją, ale porażkę nie większą niż 2:3. Nasz zespół potrzebował punktu. Niesiony niesamowitym dopingiem kibiców w Atlas Arenie po godzinie gry ten punkt wywalczył. Pamiętacie to jeszcze? Później postawił przysłowiową kropkę nad „i”, wygrał tie-breaka i całe spotkanie 3:2. Różnie się ten mecz układał, nawet w tych wygranych pierwszych dwóch setach trzeba się było z Rosjanami bić na śmierć i życie. I wtedy nikt nie pękł, nikt nie robił głupot, nawet jak jakaś akcja nie wyszła, była następna, realizowana z żelazną konsekwencją przy akompaniamencie doskonale znanego siatkarzom rytmu trybun. Wiem, pewnie wielu z Was się teraz uśmiechnie, ale nasi siatkarze przez wiele, wiele lat, z tą atmosferą obcowali, nauczyli się jej, wiedzieli czego się spodziewać, a ponieważ meczów pod presją przed swoją widownią zagrali bez liku, więc temat Rosjan, a później Niemców w półfinale i Brazylijczyków w finale ich zwyczajnie nie przerósł. Realizując taktykę, czasami włączając niemałą fantazję – jakże potrzebną, by dokonywać w sporcie niemalże cudów – działali trochę jak automaty, w rytmie, który doskonale czuli i w który się wsłuchiwali.
Piłkarze ręczni tego nie mieli. Tego przyzwyczajenia, tej gry pod wielką presją przed własnymi, kapitalnymi kibicami. Nie mieli tego automatyzmu, który mieli w sobie siatkarze, jeszcze raz to napiszę – przyzwyczajeni do gry przed kompletami widzów w największych polskich halach od kilkunastu lat.
Pewnie, że turniej układał się ręcznym super. Świetnego nastroju po zwycięstwie z Francją nie zmąciła nawet porażka z Norwegami. Wszystko szło jak po maśle, aż do meczu z Chorwacją. I minęła jedna minuta, później druga, trzecia, czwarta – hala wrzała, a na boisku nic nie szło. Później była następna minuta i następna, i nagle – ludzie na boisku w złości, że nic nie wychodzi zaczęli się zachowywać irracjonalnie, by nie powiedzieć dosadniej – wręcz bezmyślnie. Nie znam się aż tak na piłce ręcznej, ale za nic w świecie nie jestem w stanie zrozumieć, po co nasi zawodnicy, zamiast realizować jakiś plan, który zakładam, że był, w pewnej chwili zaczęli się decydować na rzuty z kilkunastu metrów mając przed sobą w obronie dwóch dwumetrowych wielkoludów robiących umiejętne zasłony i do tego jeszcze genialnie broniącego bramkarza. Jeden z dziennikarzy, podpinając mojego Nicka do wiadomości na twitterze, zapytał podczas meczu z Chorwacją, czy piłkarze ręczni mają jakąś pieśń, melodię, piosenkę, która byłaby odpowiednikiem siatkarskiego „Małego Rycerza”? Tego nie wiem, ale chyba nie mają, bo gdyby mieli, to po dwóch minutach meczu z Chorwacją pewnie byśmy to usłyszeli, tak jak usłyszeli siatkarze reprezentacji Polski, podczas drugiej przerwy technicznej we wspomnianym meczu z Rosjanami. Przesadzam? W tym konkretnym przypadku nie sądzę…
„Wstyd” – Przegląd Sportowy, „Wielki wstyd” – katowicki Sport, „Patałachy” – Superexpress. To tytuły czołówek gazet po meczu Polaków z Chorwatami. No niestety, tak to jest jeżeli sportem zajmują się ludzie, którzy sport znają z ekranów telewizorów, a nie bezpośrednio z boiska, nawet w tym najmniejszym wydaniu, o czym na koniec, za chwilę napiszę. Na temat „Patałachów” nawet się nie wypowiadam, bo o czym tu mówić, myślę sobie nawet, że zamiast tytułu mógłby to być świetny podpis pod tekstem tych, którzy ten tytuł wymyślili.
„Wstyd”? Może aż tak bardzo nie razi, ale mimo wszystko chyba jednak rzeczywiście nie pasuje, lepszy byłby może „Szok” w takiej sytuacji, albo „Dramat”, bo czy sama porażka w sporcie jest wstydem? Wstydem, według mnie byłoby oddanie meczu walkowerem bez podania powodu, czyli ze strachu przed rywalem, a nie porażka, nawet w największym wymiarze po sportowej walce. Albo zwycięstwo, takie jak naszych piłkarzy z San Marino po golu zdobytym ręką przez Jana Furtoka. Pamiętacie to 1:0? Nie chodzi o sam wynik w meczu z amatorami, ale o to, że bezczelnie ich oszukaliśmy, żeby to 1:0 wygrać. Tak, to był dopiero wstyd!
Oj, rozpisałem się dzisiaj trochę, to na koniec jeszcze ta sytuacja z boiska, która miała miejsce prawie 30 lat temu. Jako szkoła do której chodziłem graliśmy w takim turnieju „Piłkarska Kadra Czeka”. Zwycięzca eliminacji wojewódzkich w nagrodę miał pojechać na nagranie programu telewizyjnego do Warszawy i my do tego finału awansowaliśmy. W pierwszym meczu u siebie wygraliśmy 3:0 i w rewanżu mogliśmy sobie pozwolić na porażkę 0:2, albo 1:4, 2:5 itd. W tym meczu u nas, nie wiem czy nasz przeciwnik oddał choć jeden strzał na naszą bramkę, więc na rewanż – tydzień później – pojechaliśmy jak po swoje. Już nie pamiętam, czy graliśmy wtedy dwa razy po trzydzieści minut, czy po dwadzieścia pięć, zresztą nieważne. Ich pierwsza akcja, bum 1:0. Pięć minut później, bum 2:0. Jeszcze przed przerwą strzelili nam trzecią bramkę. Szok! Przerwa. Mieliśmy wtedy po 13, 14 lat i nawet obecność naszego wuefisty, a przy okazji też klubowego trenera nie przeszkodziła co niektórym w wyrażeniu dość odważnej opinii o tym co się właśnie dzieje. Druga połowa. Gramy, gramy, gramy, nagle bum 4:0, później jeszcze 5:0 i gdzieś tam pod sam koniec ktoś od nas strzelił tak zwaną honorową bramkę. 5:1 i po zawodach.
Tej ciszy jak wracaliśmy do siebie nie zapomnę nigdy. To była piękna lekcja pokory. I to pytanie babci parę dni później: „Mareczku, to kiedy będziecie w tej telewizji?”
Marek Magiera
Commenti